Trafiłam na dwie sensacje. Jedną z nich było antysowieckie przemówienie eks-ministra skarbu Stanów Zjednoczonych Rogge’ego – obecnie radcy prawnego ambasady jugosłowiańskiej w Waszyngtonie. Wszyscy komuniści albo „podskakiwacze” na sali protestowali głośnymi „zwischenrufami”, prezydium ich uciszało – ale ostatecznie mówił godzinę, a w słuchawkach - bo słuchałam jednym uchem jego mowy, a drugim polskiego przekładu - wiernie bez opuszczeń tłumaczono to przemówienie.
Drugą sensacją była manifestacja dzieci. Już zaraz po przyjściu zauważyłam, że na sali jest dużo dzieci (jako niby tych najbardziej zainteresowanych, żeby wojny nie było); co więcej, zobaczyłam z daleka, że i Parandowscy przyszli z Piotrusiem. Przed samym końcem sesji wmaszerowało na salę paręset dzieci od przedszkolaków do dwunastolatków. Na czele szli chłopcy z werblem na bębnach, potem chłopcy ze sztandarami różnych państw, wreszcie dziewczynki z bukietami chryzantem, w obu rękach wysoko trzymanymi. Doszedłszy do oficjalnej części hali, dziecinny pochód się zatrzymał, jakaś dziewczynka wygłosiła piskliwie mowę na rzecz pokoju, dzieci obrzuciły kongres kwiatami, po czym cały pochód w tym samym szyku odmaszerował śród huraganowych oklasków. Dużo ludzi chwytało i całowało dzieci, wielu miało łzy w oczach albo po prostu płakało. Na tym zakończono sesję przedobiednią. [...]
W bocznych salach kongresu urządzona jest wystawa karykatur antyamerykańskich, a prócz tego – restauracja z bufetem zaopatrzonym w nie widywane już dziś przedwojenne smakołyki w rodzaju „kabanosów” – fryzjerzy, poczta, umywalnie, klozety, wszystko lśniące czystością i bez zarzutu funkcjonujące. Jaskrawe „chustki pokoju”, bardzo brzydkie, które różni, a zwłaszcza egzotyczni, kongresowicze pozakładali sobie na szyję, nadają całości charakter jakby zapustnej maskarady.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Nie jesteśmy zwolennikami III wojny światowej, uważając wojnę jako największe nieszczęście ludzkości, która nie przynosząc rozwiązań pociąga tylko za sobą morze krwi i pogrąża w nieszczęście narody i jednostku ludzkie.
Z drugiej strony żyjemy w okresie zimnej wojny, która wcale zimną wojną nie jest, gdyż morduje się masowo miliony ludzi w obozach pracy przymusowej, w wyrokach sądów wojskowych, niszczy całe narody, podcina zdrowie fizyczne młodego pokolenia wszystkich narodów, poddanych dyktaturze komunizmu. Co najgorsze, odbywa się próba zabicia wiary w Boga i miłość bliźniego, próba zabicia ducha i morale w setkach milionów serc ludzkich.
Straty moralne, fizyczne i gospodarcze ludzkości w tym okresie zimnej wojny, która wcale zimną nie była w Korei, lub nie jest na odcinkach Dalekiego czy Środkowego Wschodu, są na pewno większe aniżeli straty wojen światowych.
Pragniemy gorąco pokoju, tak jak go pragną narody wolnego i demokratycznego świata. Ale samo pragnienie nie wystarczy, jeżeli nieprzyjaciel poza taktyką inne ma cele i zamiary. Uśpienie czujności może się fatalnie odbić na losach całej ludzkości.
Nowy Jork, 24 października
Stanisław Stępka, W imieniu Stronnictwa i Międzynarodowej Unii Chłopskiej. Wystąpienia Stanisława Mikołajczyka z lat 1948-1966, Warszawa 1995.
Minęło 10 dni „bez znaku”. We środę wieczorem przyjechał po mnie Wacek autem i przez drogę do Warszawy raczył mnie swoją malowniczą rozmownością. Nigdy nie jestem w stanie odtworzyć tego stylu, który byłby smacznym kęskiem. Mówi co chwila „dosłownie” i „inaczej mówiąc”. Wygłosił cały speech przeciwko wojnie atomowej. – „Pani ma rację, to jest szatańska pokusa, żeby zniszczyć świat. I co? Ja miałbym iść się bić? Za kogo? Z kim? Po co? Mam 35 lat, co ja użyłem życia. W wojsku to stracony czas, a potem na ćwiczenia. Ledwo człowiek zaczął żyć, chciałby spokojnie pożyć. I co taki Chruszczow, taki Kennedy sobie myślą? Że oni ocaleją? Mnie to nic nie obchodzi, ja na to gwiżdżę koncertowo. A tak jak ja myślą wszyscy. I co, my jak bydło mamy ginąć, dlatego że tym panom zachciało się wojny?”
Kiedyśmy wjeżdżali w obręb Warszawy: – „No niech pani dosłownie powie, jak ta Warszawa jest oświetlona. Ulica ma ze trzy kilometry i dwie latarnie. Wjeżdża się dosłownie jak w puszczę. I co to inaczej mówiąc za takie rzeczy”.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.